Jestem miłośnikiem sportu i z zainteresowaniem śledzę obecny wyścig pokoju. Ale jestem zaniepokojony. Tyle drużyn zostało zdekompletowanych i między nimi Polacy. Hadasik miał wypadek, ale Wójcik i Ulik zachorowali na żołądki i tak samo wielu innych. Może zachorować jeden lub dwóch, ale kilkunastu i to najlepszych to widać, że wróg działa. Obawiam się, że naszym żołnierzom walczącym o pokój wróg zatruwa organizmy.
Mówi się już, że mało dają jeść, każą wyrabiać normy i dlatego kolarze nie mają siły [na] dojazdy.
Błagam Was, zdwójcie czujność nad naszymi bohaterami.
Sochaczew, 10 maja
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Z wielką uwagą obserwuję IX Wyścig Pokoju Warszawa–Berlin–Praga. Wyniki XI etapu Tabor–Brno wprowadziły mnie co najmniej w zdumienie.
Nie trzeba być wielkim znawcą sportu, aby domyśleć się, że XI etap był po prostu z góry „zrobiony”. Dnia poprzedniego prasa donosiła z wielkim optymizmem, że nasi wszyscy kolarze czują się doskonale, są w formie i szykują się do zaciętej walki na dwóch ostatnich etapach. I nagle – o dziwo, tak biedacy osłabli w ciągu nocy, że w ogóle nie próbowali pogoni za czołówką.
Jasno widać, że na XI etapie, nasi sympatyczni zawodnicy jechali wg zasady: „nam jechać nie kazano”. Jeszcze jednym dowodem, że drużyna radziecka musiała wygrać zespołowo, jest fakt, że Kolombet, który jest również w doskonałej formie i który miał tylko o niecałe dwie minuty czas gorszy od Królaka, nagle zrezygnował ze zwycięstwa indywidualnego na poprzednim etapie i uplasował się na tzw. drugiej linii. To jest skandal nie wymagający wielu komentarzy, bo i po cóż? Co się zmieni? Fakt pozostanie faktem.
Dziwię się tylko naszym kolarzom, którzy poszli na tego rodzaju „machlojki”. Tłumaczy ich tylko to, że warunki życia są bardzo ciężkie, a tego rodzaju „występ” musiła się im doskonale opłacić. Niepoślednie znaczenie odegrał tu również czynnik wychowawczy. Nasi sportowcy przyzwyczajeni są do tego, że zawodnicy radzieccy muszą być zawsze lepsi od nich.
Warszawa, 16 maja
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Kolarski Wyścig Pokoju okropnie szowinistyczny: Polacy, przygotowani jak zawodowcy, wygrali w cuglach (choć regulamin faworyzował zespoły, a krzywdził wielkie indywidualności, jak młody Francuz, co jechał szybciej od Szurkowskiego). Ale jakże idiotycznie pisze prasa, bez przerwy podkreślając „ofiarny trud” i „wytrwałą, pełną wyrzeczeń pracę” polskich kolarzy. A wiec sport to już nie zabawa, lecz również „ofiara” i „trud”. Jakież to sowieckie, aż się rzygać chce!
Warszawa, 28 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Na stadionie gwizdy przeszły w owacje, kiedy Szurkowski przyjmował szarfę zwycięzcy, po czym wróciły gwizdy, jeszcze bardziej przeraźliwe, w czasie dekoracji drużyny sowieckiej. Organizatorzy imprezy widać uznali, że popularność zwycięzcy jest ich jedynym atutem w próbach uspokojenia tłumu, wpuszczali więc Szurkowskiego pomiędzy zawodników sowieckich, by ściskał im dłonie, przyjmował gratulacje i im gratulował zespołowego zwycięstwa. […]
Speszony komentator telewizji dobudowywał jeszcze jedno piętro absurdu do wystarczająco już absurdalnej sytuacji. Najpierw wprost ignorował ogłuszające salwy gwizdów, wykrzykując, kiedy ukazywał się Szurkowski i ludzie przechodzili do wiwatów: „A teraz, proszę państwa, stadion wita zwycięstwo zespołu sowieckiego”. Potem udawał, że ludzie wygwizdują zawodników polskich, że niby, z wyjątkiem Szurkowskiego, kiepsko pojechali na ostatnim etapie. I strofował widownię, że tak nieładnie, że gwizdać nie należy, bo niesportowo.
Wrócił w parę godzin później, z łatwym już zadaniem, w wieczornym reportażu z taśmy. Dźwięk ze stadionu był już wtedy zdjęty, a na jego miejsce podłożono wiedeńskie walce Straussa. Uroczystość zakończenia Wyścigu Pokoju szła jako radosne, socrealistyczne święto.
Warszawa, 25 maja